środa, 16 lipca 2008

Emil Zygadłowicz "Zmory"

No, pamiętacie tych smętnych Adasiów i innych uczniów ze szkół pod zaborami? Biedne to takie, stłamszone przez obcy język i umiera na końcu z wyczerpania, bo się szkołą tak bardzo przejmuje. No więc tu bohater ma inne zmartwienia, a fakt, że uczy się w Galicji przed I wojną światową bokiem jakoś umyka. Że po niemiecku? To i ciotka tak czasem powie i wujek, wtrąci się to obce słowo jak swoje i leci się dalej. Pod tym względem odtrutka na "Latarników" będących tak bardzo nie na czasie w momencie masowej emigracji za lepszym życiem. I jeszcze ten język, urywane zdania, pisane, a jakby myślane przez bohaterów, narratora, aż w końcu przez czytelnika, bo potem się Zygadłowiczem tygodniami myśli. A z tytułowymi Zmorami jest tak jak z Granicą - jakoś się człowiek nie zastanawia nad sensem tytułu czytając. Może to o to dojrzewanie do erotyki chodzi, o dojrzewanie do różnych spraw, o mękę rozwoju. No ale na lekturę się nie nadaje, bo seks. Szkoda, że w "Germinalu" Zoli go nie było :-P