środa, 7 marca 2007

Opera-cja na otwartym mózgu

Ukulturalniłam się. Nawet bardzo się ukulturalniłam idąc do opery pierwszy raz w życiu. Fakt, że była to "Carmen" w Warszawce niewiele wnosi do sprawy. Odkryłam bowiem, że muzycznie jestem rzeczywiście, tak jak myślałam, totalnie niekulturalna. Wgapiałam się w dekoracje, byłam pod wielkim wrażeniem wielkości sceny i tego że scenografowie byli w stanie zmieścić na niej trzy piętra wjeżdżających z dudnieniem budynków, dużo większe od śpiewaków skały o jednoznacznych kształtach i tym podobne kolosy. Moją uwagę od głównego wątku odwracały też snujące się postaci drugoplanowe, między innymi podskakujące w bramie dziewczynki, przechadzające się zakonnice razem z inkwizytorami, biały wysoki pan "widmo śmierci". W wyświetlających się nad sceną napisach próbowałam wyczytać o co chodzi, czemu połowa akcji upływa w czasie antraktu, jak nikt jej nie widzi... Jeśli chodzi o muzykę byłam pozytywnie zaskoczona tym, że nawet sopran nie wkręcał mi się w mózg, orkiestra nie ogłuszała. I tyle... Chyba spodziewałam się więcej: olśnienia, zasłuchania, łez wzruszenia, albo czegoś... A ja miejscami nawet nie słuchałam...